11 lutego 2013

Song Kol - perła w kirgijskiej koronie

     W lodowaty poranek wyruszamy z Koczkor. Dziurawy asfalt szybko przechodzi w szutrową drogę, na jakiej uczestnikami są przede wszystkim owce i bydło pędzone gigantycznymi stadami z gór, gdzie wypasane były przez całe lato. Towarzyszący im mężczyźni i młodzi chłopcy, na drobnych koniach objuczonych ich skromnym dobytkiem niczym westernowi kowboje, mijają nas z przeciwka, nie kryjąc zdziwienia naszą obecnością. 





     Krajobraz wyludnia się coraz bardziej, a ośnieżone wierzchołki gór stają się coraz bliższe i bardziej oślepiające. Pierwszy nasz postój to wizyta w rodzinnym domu kierowcy, drugi u jego znajomych, którzy w skromnej izbie częstują herbatą i chlebem dając znów wyraz lokalnej gośinności ale przede wszystkim uchylając przed nami  rąbek tajemnicy życia na odludziach i wysokościach, w warunkach trudnych i niekomfortowych, blisko zwierząt i w zgodzie z naturą.





  
     Zostawiając w tyle ostatnie domostwa docieramy do przełęczy, skąd jak na dłoni rozciąga się krajobraz na Song Kol. Trudno wyobrazić sobie piękniejsze miejsce - płaską wysokogórską równinę ( 3016 m n.p.m) obszytą niczym serweta koronką białych kilkutysięczników, z zatopionym na środku błękitnym okiem jeziora Song.  Z uwagi na porę roku step maluje się kolorem ugru i żółci, który zdobią kosmicznie wyglądające, zielonkawe koła - ślady po niedawno zebranych jurtach. Mijamy gigantyczną ciężarówkę załadowaną szkieletami namiotów i masą innych sprzętów. Ostatnie domy zwinięto tuż przed naszym przyjazdem, ale kierowca mówi, że zostały jeszcze rybackie jurty, w których znajdzie się dla nas nocleg.



     Po kwadransie rajdowej jazdy stajemy przed dwiema jurtami, wyrastającymi na tym pustkowiu jak nabrzmiałe purchawki. Jedymym człowiekiem na posteruniku jest młody chłopak, jaki zdaje się cieszyć z naszej wizyty. Jak zawsze goszczeni jesteśmy herbatą i chlebem, potem milkną wszelkie rozmowy naszych kirgiskich współtowarzyszy, a świat razem z nami zapada w dziwaczny letarg. Wyrywając się apatii i wysokogórskiemu osłabieniu w towarzystwie palącego słońca i przeszywającego zimnem wiatru ruszamy poszukać śladów ludzi, ale znajdujemy tylko najpiękniejszą pustkę i dzikość. Mam nadzieję wrócić tam kiedyś latem, by doświadczyć tego miejsca w soczystej zieleni, gdy pełne jest koni i bydła, jutrów i przełamujących ciszę dziecięcych okrzyków.







      Kolacja, jaka przygotował gospodarz to dziwacznie mdła i super tłusta zupa z makaronem, której ja nie byłam w stanie przełknąć. Kawałek chleba z herbatą i ciastka jakie zabraliśmy ze sobą okazują się wystarczajace. Niedługo po kolacji rozłożyliśmy zalegające w jurcie koce i piernaty nieobecnych rybaków, osłaniajac się plecakami od wdzierającego się szczelinami wiatru. Śpiwór i kilka warst ubrań na przetrwanie nocy. Zasnęłm wcisnieta między pochrapującego kierowcę, rybaka i Bartka. Wszyscy ściśnięci pod jednym dachem na 3 m kwadratowych drewnianego podestu.


      Poranek wita nas pochmurnie, ugrowy step pokrył się bielą. Niewielki śnieg spowił jeszcze niedawno tak świetlistą i słoneczną krainę czyniąc z niej mroczne odludzie. Zwijamy sypialnię i w miejsce naszego łóżka staje znów mały okrągły stolik nakryty ceratą, do którego zasiadamy w towarzystwie grupy rybaków, jacy w nocy wrócili nad Song Kol, nie spodziewając się tam naszej obecności. Pieczone ziemniaki, chleb herbata i dowiedziona  w nocy gorzałka - czyli lokalne, tradycyjne śniadanie.





      Ruszamy rzadko uczęszczaną drogą, jaka przy zastanych warunkach pogodowych jest nie lada wyzwaniem nawet dla naszego lokalnego kierowcy. Przemierzamy postkowia jakich spokój mącą tylko wolno puszczone konie i ptaki.




      Po czterech godzinach żegnamy się z nim na pustej asfaltowej szosie - jaka ma być naszym skrótem do Osz, bardzo czasochłonnym skrótem.

2 lutego 2013

    Koczkor to duża wieś z głównym wybetonowanym placem, obszytym szlaczkiem postsowieckich pawilonów, jakie szczerzą zęby komunizmu. Z każdej strony świata pikują nad głowami górskie szczyty, które w przeddzień naszego przyjazdu przypudrował wczesny śnieg, chociaż podnóże wciąż mieni się złotą paletą jesiennych barw. Taki duet wprost zapiera dech w piersiach, zwłaszcza, gdy w tle wiszą na niebie stalowe złowrogie chmury. 



        


       Dzieje się tu nadzwyczaj niewiele. Przy nakrytych ceratą stołach w obskurnych knajpach leje się wódka zagryzna loklaną przekąską. W jedynym barze przygrywają szlagiery z lat 80-tych. Przed budynkiem szkoły wisi chmura dzieciecych okrzyków i pisków. Market zalany chińskim badziewiem na szczęście oferuje tez specjały kulinarne w wersji eko i bio w tym goracy chleb z pieca Tandor.





        Dla nas Koczkor to punkt startowy podróży do najbardziej niezwykłego miejsca Kirgistanu - Song Kol. Z trudem organizujemy leciwą Ładę z napędem na cztery koła i wraz z jej kierowcą ruszamy w górę z nadzieją na znalezienie ostatnich jurtów na wysokogórskich halach.

Krwawe polowanie - eagle hunting



     Głownym celem naszej podróży do Bokonbaevo jest spotkanie z właścicielem pensjonatu w jakim nocujemy - w gigantycznym sadzie owocowym, gdzie ukryta pod orzechem latryna wygrywa konkurs na najbardziej wystawną i oryginalnie zaaranżowaną (środek wyłożony jest starymi kawałkami tapety) Jest on bowiem słynnym posiadaczem i treserem orłów, który urządza nam niezapomniany show z ich udziałem - krwawe polowanie na królika. 



     
     Odbywa się ono na wzgórzach niedaleko domu. Podczas gdy nasz gospodarz rozpoczyna wspinaczkę na zbocze z odzianym w skórzaną opaskę na oczy orłem, jego pomocnik u wypuszcza z worka wystraszonego królika. Biały zajęczak początkowo zamiera w bezruchu. Kiedy tylko zaczyna poruszać się orzeł otrzymuje komendę, rozpościera gigantyczne skrzydła i puszcze się niczum wystrzelony z procy pocisk wprost w stronę ofiary. Królik w tej samej chwili zaczyna ucieczkę ale po kilku atakach i kotłowaniach trafia wprost pod szpony i dziób skrzydlatego zabójcy. Orzeł jakby wstydząc się naszej obecności chowa zdobycz pod skrzydłami odwraca się tyłem i przystępuje do komsumpcji, z jakiej pozostaje wyłącznie biała futrzana królicza skórka.

    

      Kirgiz snuje opowieści, przytacza zabawne anegdoty, prezentuje wszystkie hodowane olbrzymy a nawet pokazuje jak szkoli je do polowań. Finalnie pakuje jednego ze swoich przeraźliwie piskliwych pupilów w worek, bierze pod pachę i odstrojony w garnitur rusza z nami na przystanek autobusowy. Zapytany gdzie i po co jedzie zabiera biedne ptaszysko – rzekł, że musi go reklamować u sprzedawcy. 
       Osobliwy towarzysz zdawał się nie robić wrażenia na nikim poza nami.


Nad jeziorem Issyk

       

       Wypakowana ludzmi marszrutka wyjeżdza z Karakol wzdłuz południowego brzegu jeziora Issyk, drugiego co do wielkości jeziora obszarów górskich świata. Juz po godzinie kierowca zatrzymuje się przy sklepie spożywczym, by część  pasażerów uzupełniła zapas wódki, jaką rozpijają coraz głośniejsi panowie usdowieni na ostatnich siedzieniach. 
Wzdłuż drogi stroi się prawdziwie złota jesień choć na horyzoncie na sczytach Tien Szan zadomawia się juz zima.






         Kurort Bokonbaevo nad jeziorem Issyk wita panoramą postsowieckiej infrastruktury. Posezonowe opustoszenie wkrada się tu w każdy kąt zaśmieconej plaży, betonowych ośrodków wypoczynkowych i obskurnych barów. Jedynymi gośćmi poza nami zdają się być błąkające bezpańskie ale przyjacielskie psy.

        Cięzko wyobrazić sobie to miejsce w szczycie sezonu, choć przywodzi mi na myśł  obrazy starych  ośrodków wypoczynkowych z czasów dzieciństwa