29 maja 2015



To co uwielbiam najbardziej czyli ludzie - dziś otworzyli przede mną drzwi zamkniętej społeczności, podzielili się tajemnicą, o której tylko czytałam i nawet nie miałam śmiałości marzyć. Miasto mistrzów kabały Safed ( społeczność to w 100% Żydzi) w dwa dni po gigantycznych obchodach święta Lag ba Omer obchodzono dziś szczególnie rodzinny szabas. Gigantyczne grupy pielgrzymów z całego świata kontynuowało rodzinne spotkania w tradycyjny sposób, a jedna z wielkich rodzin zaprosiła białą ,niestosownie ubraną kobietę ( czytaj ja ) na swoją jakże szczególną uroczystość. 
A sam Safed - miasteczko z innego świata...











Z uwagi na brak dróg, do rosyjskiej osady górniczej Barensburg można tylko dopłynąć statkiem lub dojechać snowmobilem. Wybrałam rejs, zapewniający niezwykle widoki i pozwalający podziwiać schodzące do wody jęzory lodowców a przy odrobinie szczęścia doświadczać ich kruszenia.  Po kilku godzinach załoga składająca się z dziwnie wyglądających w takim klimacie Tajów ( ich populacja rośnie po uruchomieniu Tajlandzkiej kopalni ) i uroczego przewodnika gawędziarza – Skandynawa z krwi, kości i wyglądu, zaserwowała lunch z najlepszego łososia świata i wieloryba o wyglądzie wątróbki , świeżo grillowanych na górnym pokładzie statku. Panorama czoła lodowca, pływających fragmentów kry, błękitnej wody i otoczenie Arktyki pozwalają uznać ten posiłek za jeden z najbardziej szczególnych i  pamiętnych. 






Wczesnym popołudniem statek wpłynął w zatokę, której brzegi zszarzały i zagęściły się zabudowaniami. Barensburg  to druga co do wielkości osada ludzka na Svalbardzie, której społeczność licząca około 500 osób składa się w 90% z Rosjan i Ukraińców pracujących dla jedynej matki żywicielki – kopalni węgla rosyjskiej firmy. Wybetonowane nadbrzeże, port, kilka ulic, kościół – wszystko przesiąknięte jest wszechobecnym klimatem wściekłego sowietu. W otoczeniu swoistych bloków na centralnym placu stoi popiersie Lenina oraz gigantyczny populistyczny napis  z innej epoki. Wystrój baru, sklep, architektura domu kultury, dekoracje portowe, klatki schodowe w blokach, budka telefoniczna, zardzewiałe poręcze dziurawych schodów są niczym rekwizyty filmowe, które w takim nagromadzeniu przenoszą nas w świat głębokiego komunizmu panoszącego się na prawdziwym końcu świata.  Kilka pojazdów kursujących na linii kopalnia – port nawet nie mają numerów rejestracyjnych ( nie ma gdzie nimi wyjechać ), a ich kierowcy z zastygłym w ustach papierosem odziani są w klasyczne kufajki i wielkie czapy z uszami. Całość wygląda złowieszczo ale i groteskowo. Z kilkoma innymi pasażerami statku wypiłam kieliszek rosyjskiej wody ognistej, niektórzy skusili się na klasyczną „zakuske” lub ukraiński barszcz, dopełniających poczucia przeniesienia w czasie i przestrzeni.










Svalbard w maju nie zna ciemności nocy. Dzień polarny trwa tutaj od 22 kwietnia do 21 sierpnia czyli 121 dni kalendarzowych i oznacza, że słońce jeżeli tylko nie kryje się za chmurami świeci przez całą dobę, wędrując po krótkiej trasie nieba nawet nie zbliżając się do linii horyzontu. Dzień polarny to niebywałe doznanie. Przez cała dobę słońce zalewa wyspę światłem, odbiera ochotę na sen, wyciąga ludzi z domów, którzy po północy, uzbrojeni w okulary przeciwsłoneczne wyprowadzają na spacery psy, wędrują do barów i zdają się ładować swoje „solary” na czas polarnej nocy. Sobotniego drinka wypiłam zatem grubo po północy patrząc na zalany słońcem 100 km-owy Isfjord, w głębi którego rozciąga się Longyearbyen.
Marzę by wrócić tam jeszcze raz - w czasie polarnej nocy, usiąść w tym samym miejscu i podziwiać polarne zorze. 




Przejażdżka psimi zaprzęgami w arktycznej przestrzeni to przygoda nie tylko dla animal lovers. Zaczęła się od wystrojenia naszej międzynarodowej kilkuosobowej grupy w kombinezony, wielkie ocieplane kalosze i specjalistyczne rękawice. Chętni mogli też przyodziać twarzowe futrzane czapy. Tuż za granicą miasta obsadzoną znakami informującymi, że wchodzimy na teren niedźwiedzi polarnych ,ukazały się skupiska kojców, bud i przestronnych klatek, w których trzymane są grupy psów zaprzęgowych. Wszystkie futrzaki są z grupy psów północy lub ich mieszanek. Wiele patrzy na świat błękitnymi oczami rasy haski ale wszystkie tylko czekają by zacząć biec do przodu. Wczepianie ich do zaprzęgów odbywa się wedle ustalonych reguł, kolejności i oznacza solidną i siłową walkę z wyrywającymi i wyjącymi czworonogami. Wystawienie sani jest niczym sygnał do startu. Cała gromada wpada w szaleńczy amok i rwie się do biegu, wyjąc przy tym niczym dzikie wilki, zagłuszając głos przewodniczki tłumaczącej zasady powożenia i kierowania sanami. W parach ruszamy przez podmokłe roztopami polany by dalej wjechać już w górzyste i magicznie białe przestrzenie. Obcowanie z taką przyrodą, ciszą i pustynią w towarzystwie zaprzęgów psów to fantastyczne doświadczenie z matką naturą za pan brat. Zmiana w parach pozwala być i pasażerem i kierowcą zaprzęgu oraz obserwować świat z różnych poziomów. Kończymy przejazd, gdy psie języki wiszą im do piersi ale w grymasie szczęścia i zadowolenia. Siła tych zwierząt i przystosowanie do warunków jest godne podziwu. Mimo swojej dzikości zachowują potulność i towarzyskość, utrudniającą pożegnanie, które pełne jest uścisków, drapania za uszami i poklepywania.







Moje marzenia podróżnicze zmieniały się przez lata rosnąc w odległościach i wysokościach, skali trudów podróży czy niedostępności miejsc, kierując się ku większej autentyczności  i małej popularności kierunków.
Dlatego leżący zaledwie 1100 km od Bieguna  Północnego Svalbard pozostawał od dawna na liście „must see” , której wyszła naprzeciw doskonała promocja lotnicza. Bilet leżał w szufladzie od października, by ujrzeć na światło dzienne dopiero ponad pół roku później - w maju. Gdy  tu wszyscy wyciągali już sandałki, ja z plecakiem zapakowanym  odzieżą termiczną i zimową, uzbrojona w puchówkę i solidne buty ruszyłam do nadzwyczaj upalnego jak na tą porę Oslo by dalej złapać mało oblegany  samolot na Spitzbergen.

Gigantyczne połacie bieli jeszcze długo przed lądowaniem zwiastuje surowe powitanie. Mikroskopijne lotnisko jest jedynym oknem Svalbardu na świat nie licząc portów morskich . Pierwszy  powitalny uścisk Arktyki jest lodowaty i wietrzny. Jeden autobus kursujący po wyspie zabiera wszystkich przyjezdnych i rozwozi pod drzwi zaledwie kilku hoteli, pensjonatów czy hosteli. Kilka ulic, jeden główny plac  i market,  szkoła i uczelnia, jedno muzeum i kolorowe chałupy  a przed nimi stojaki na narty i zaparkowane snowmobile, czyli śnieżne skutery, które są podstawowym , niemalże wyłącznym środkiem transportu lądowego. Samochody można zapewne policzyć na palcach dłoni. Oto całe Longyearbyen – stolica Svalbardu.




23 listopada 2014

ciepłe wspomnienia Mali

Często słyszę pytanie o najpiękniejszy, najciekawszy, ulubiony kraj Afryki - którego nigdy nie potrafię wskazać, bo Afryka ma tyle różnych twarzy i obliczy, które nie sposób porównywać. Są jednak miejsca bliższe memu sercu, szczególnie zapisane w pamięci i takim jest Mali.
Mali to w mojej głowie obrazy najpiękniejszego zachodu słońca nad Nigrem, budowli z piasku, pustynnych wiosek, niezapomnianych bezdroży Sahelu,  to też wspomnienie najdłużej wysiadywanych dworców autobusowych, atakujących sprzedawców, zatrzymania paszportów przez wojsko, wiszącej pod znakiem zapytania wojny, najbardziej pomarszczonych i zniszczonych przez pustynny wiatr ludzkich dłoni, starych skuterów i motocykli oraz pierwsze spotkanie z zachodnioafrykańską porywającą muzyką bębnów.









oblicza Accry

Autobus do Accry okazuje się być nowoczesnym klimatyzowanym autokarem, którego wygodnie siedzenia właściciel szczelnie owinął folią – zapewne chroniąc swe narzędzie pracy przez zniszczeniem i zabrudzeniem nawet kosztem odparzonych pośladków klienteli. Kierowcy niczym mantrę powtarzają tekst „odjeżdżamy za moment”, jaki to finalnie osiąga rozmiar trzech godzin. Małe i pozbawione komfortu tro tro zapełniają się i odjeżdżają szybko. Tu ceną za komfort jest wyczekiwanie. Ale  „stan martwego czekania” jak to ujął Ryszard Kapuścinski jest integralna częścią podróży po Afryce, z jaką trzeba się pogodzić, przyjąć za standard i polubić – w przeciwnym razie doprowadzi człowieka do obłędu. Ten finalnie nocny ( a nie dzienny) przejazd ukazuje wyłącznie ciemność, jaka spowija Ghanę. Odmianą są  drobne światełka przydrożnych straganów i domostw. Głównym oświetleniem pozostaje wciąż Słońce, które wstaje i zachodzi niczym wyrzucona w górę lub w dół ognista piłka, pojawia się i znika gwałtownie czyniąc wschody i zachody cennym widowiskiem.

Ryszard Kapuścinski napisał, że Accra „ to jakby rozmnożone, powielone miasteczko, które wypełzło z buszu, z dżungli i zatrzymało się nad brzegiem Zatoki Gwinejskiej”. Dziś jest wybuchową mieszanką gigantycznego slumsu, postkolonialnego miasta, rybackiego portu, wysypiska śmieci i afrykańskiej metropolii. Urzędy państwowe zajęły okazałe, kolonialne budowle, jakie stoją zaledwie kilkaset metrów od ziejącego smrodem i brudem slumsu rozciągniętego wzdłuż pięknej piaszczystej plaży w samym centrum miasta. Na tyłach ekskluzywnych sieciowych hoteli rozbrzmiewa autobusowy dworzec, przypominający tabor wielkiego cyrku, otoczony siecią straganów i rynsztoków pełniących funkcję miejskiej kanalizacji i toalety. Dziwaczny Plac Niepodległości, przypominający budowle głębokiego komunizmu jest rzekomo atrakcją miasta, która niezależnie od gustu z pewnością nie pozostawia żadnego przybysza obojętnym. Z drugiej strony Accra to miejsce, gdzie znaleźć można prawdziwy supermarket a w nim wszelkie zagraniczne przysmaki, napoje czy alkohole. W dzielnicy Osu można zjeść obiad w restauracji o europejskim standardzie za europejską cenę, spotkać kobiety w szpilkach i modnych sukienkach, a nawet natknąć się na znajome logo popularnego fastfooda. 

#accra#ghana#africa#kids