29 grudnia 2011

Lalibela - mój cud świata

Etiopię czas poruszyć, bo jedni z niej wracają, inni się tam wybierają. A poza tym na fali post świątecznych przemyśleń wspominam mój niezwykły moment uduchowienia, jakie wbrew mojej ateistycznej naturze ogarnęło mnie jako cichego widza spektaklu namaszczania krzyżem w Lalibeli.

Lalibela to jedyny w swoim rodzaju kompleks 12 kościołów wykutych pod ziemią w litej skale. Ukryta wśród górzystych krajobrazów, odcięta od świata, ale od lat wzięta pod opiekę UNESCO. Lalibela jest moim cudem świata. Daleka od splendoru, wolna od hord turystów, rozbrzmiewająca śpiewem i modlitwą, wibrująca w rytm stukających o skałę lasek pielgrzymów.
Trafiałam na czas wielkiego postu. Kościoły i łączące je podziemne labirynty korytarzy wykutych w skale wypełnione były pielgrzymami. Odziani w tradycyjne długie, jasne szaty przypominali zbłąkane duchy. Wielu niestety miało na sobie zwykłe łachmany, okrywające wychudzone sylwetki, prze co byli dla mnie niczym żywa scenografia historycznego filmu, w którym przyszło mi odgrywać rolę.
Kościół Odkupiciela Świta to największy monolityczny kościół świata. 800 m 2 otoczonych kolumnadą 36 kolumn niczym warowna twierdza tkwi w wydrążonej w ziemi wielkiej jamie. W środku w mroku i chłodzie błądzili jak ja bosi pielgrzymi. Kościół jest skromny, niewielki ołtarz, kilka powycieranych dywanów. Zaczęłam wiec szukać słynnego siedmiokilowego złotego krzyża ale usłyszałam, że przy odrobinie szczęścia może uda zobaczyć się go następnego dnia. I oto dnia następnego wkroczyłam wprost w apogeum rytuału namaszczania krzyżem, do jakiego ustawiła się długa kolejka wiernych. Kościół wypełniał tłum, ludzkie pomruki, modlitwy, lamenty i salwy śmiechu. W trakcie takiej ceremonii kapłan potężnym złotym krzyżem, jakiego ornamentyka jest prawdziwym dziełem sztuki dotyka, okłada, masuje, a czasem wręcz obija czekających w kolejce pielgrzymów. Wśród nich są dzieci, kobiety, starcy, niektórzy przebyli setki kilometrów w nadziei na magiczne uzdrowienie, na oświecenie czy łaskę. Widziałam jak kobieta z przywiązaną do pleców dwójką dzieci zaczyna po dotknięciu krzyżem płakać, potem skowyć, ale nikt nie zwraca na to uwagi, podczas gdy mnie przeszywał dreszcz, paraliżowało zdziwienie, niezwykłość tego co doświadczam. Stałam się wówczas niewidzialnym obserwatorem, oszołomionym przez wypełniającą powietrze magię miejsca oraz duchowość i wiarę zgromadzonych tam ludzi.
Dwa dni błądzenia w podziemnych kościach z których każdy jest inny, szczególny i niezwykły. Łączące je skalne korytarze skrywają niczym szwajcarski ser, w którym niezliczone otwory i groty zamieszkałe przez mnichów lub mniszki, którzy poza modlitwą i medytacją opiekują się świątyniami. Warunki tam panujące nie sposób przyrównać do czegokolwiek innego, jak psiej budy wyściełanej kocem. Przenikliwy chłód, wilgoć i ciemność, czasami tylko przełamana snopem światła przebijającego się przez wykute szczeliny. Wielu spędza tu całe życie.
W jednej z ukrytych w górach i dalekiej od centrum Lalibeli świątyń, do jakiej zaprowadził mnie za drobną opłatą bosy chłopiec kapłan prezentował zabytkowe drzeworyty, pozwalając wziąć je do ręki oraz stare księgi, jakie u nas zajmują miejsce w muzealnych gablotach.Tam mają one przede wszystkim wartość duchową a nie historyczną, jak i same kościoły, które żyją pełne ludzi i emocji i żyć tak będą nawet, gdy zaleje je turystyczna lawa.

















powrót na Ukrainę

Wczoraj w ramach szalonej środy w LOT zakupiłam bilety na majówkę do Kijowa. Wydatek w kwocie 260 zł za lot na Ukrainę i z powrotem w ponoć najpiękniejszym okresie czasu, kiedy kwitną i zielenią się drzewa ale przede wszystkim przed mistrzostwami myślę, że bardzo się opłaci. Już mi się marzy Huculszczyzna, Odessa i Krym, Czarnohory i prowincja pełna magi dawnych czasów.
Miłość do naszych wschodnich sąsiadów tych bliższych i dalszych zapoczątkowali u mnie Gruzini. Kolejne wyjazdy na wschód - zwłaszcza do Azji Środkowej tylko umocniły moją fascynację wschodem. Krótkie spotkanie z Ukrainą jakie miało miejsce latem 2009 r. podczas wizyty we Lwowie było niewystarczające, a apetyt na więcej rósł sukcesywnie od tamtej pory. W maju wyruszę go zaspokoić.
Póki co wspominając letni i weekendowy Lwów oraz jego pełna zakrętów historię....












23 grudnia 2011

święta inaczej

wczoraj od rana, w zawsze obecnej u mnie, brzdąkającej kuchennie radiowej trójce padł temat - święta inaczej. głowa moja powędrowała do wspomnień świąt spędzanych w ciepłych klimatach, w buddyjskich świątyniach, pod palmą, na nurkowaniach czy w otoczeniu hinduskich sari. ostatnie takie święta dalekie od zimowej i choinkowej aury już kilka lat temu bo w 2006 r. radośnie i kompletnie beztrosko, na wielkim luzie upłynęły mi na Filipinach.
Rajskie wyspy o wielu twarzach i ich cudownie radośni mieszkańcy, czekoladowe wzgórza, ryżowe pola, szmaragdowa woda i ciepło.mieszanka idealna jak na święta i sylwestra.
Filipiny to przede wszystkim wymarzone miejsce dla plażowiczów i leniwców, ale i miłośnicy spokojnych trekingów znajdą coś dla siebie zwłaszcza w północnej części. Dla nurków kierunek ten to istna idylla. Wszechobecne rafy pełne są życia i kolorów, w głębinach czają się "grube ryby", morscy myśliwi, węże i ławice "smakowitych kąsków".
Wspaniałym było to ze w przeciwieństwie do turystycznej Indonezji a zwłaszcza Bali na Filipinach nikt nie stawiał obok palm i storczyków sztucznych choinek, nie przebierał obsługi hotelowej za Mikołaja skazując ją na tortury termicznej obróbki ani nie ustawiał w knajpach z bambusa plastikowych zaprzęgów reniferów z saniami.













17 grudnia 2011

the big five

W Afryce wschodniej nie ma majestatycznych i historycznych budowli ani zabytków kultury. Są natomiast zabytki przyrody - samotnie strzelające w niebo szczyty Mount Kenia i Kilimandżaro, pełne podwodnego życia wybrzeża Zanzibaru i sławetne parki narodowe, w których życie wszelakich dzikich zwierząt toczy się naturalnym rytmem.
Pierwsze spotkania z wolno przechadzająca się żyrafą, kończącymi śniadanie lwami, odpoczywającą w cieniu lamparcicą, ucztującymi sępami czy stadem słoni są oszałamiające. To tak jakby człowiek stał się aktorem drugiego planu filmów przyrodniczych kanałów National Geografic czy Discovery. Początkowo wszyscy  - ja też - szaleńczo pstrykają zdjęcia by dopiero po czasie zacząć bardziej spokojną obserwację i kontemplację niezwykłego spektaklu matki natury złożonego z nadzwyczajnych obrazów, dźwięków a nawet zapachów.
Ja miałam to szczęście trafić do Masai Mara w okresie wielkiej migracji zwierząt z terenów Serengeti. W poszukiwaniu pożywienia napływają tam niczym lawa stada przede wszystkim gnu, gazeli i zebr. Tabuny galopujących zwierząt mijają samochód bądź tkwią rozrzucone na ugrowych pastwiskach niczym piegi.
Poza tym parki Masai Mara i Nakuru są domem dla sławetnej Wielkiej Piątki: afrykańskiego słonia, nosorożca, lwa, bawoła i lamparta. Zwierzęta te uważane są za najgroźniejsze na kontynencie, choć najwięcej osób w Afryce zabijają niezaliczone do wielkiej piątki i niegroźnie wyglądające hipopotamy.