23 listopada 2014

Prosta i nadzwyczaj dobra, asfaltowa droga wzdłuż bananowych plantacji, prowadzi do granicy Wybrzeża Kości Słoniowej z Ghaną, styku dwóch różnych postkolonialnych kultur. Zardzewiała brama, kilka posterunków, masa formalności do pokonania i  druków do wypełnienia, by móc wkroczyć do krainy, gdzie kawę i kakao wypiera herbata z mlekiem, bagietki ustępują miejsca tostowym paczkowanym chlebom, znikają stare Peugeoty i Citroeny i cudownie powraca do życia język angielski, jak na brytyjską kolonię przystało.

Pierwszy punkt podróży – Elmina, założona w XV w. przez Portugalczyków, jest jak wyrzucona na brzeg oceanu perełka. Niepozorne miasteczko z postkolonialnym duchem, malowniczym portem, przystrojone okazałym fortem i obszyte piaszczystą i porośniętą palmami plażą. Fort Świętego Jago, który pozostał po holenderskich najeźdźcach a potem brytyjskich kolonialistach, kole w oczy swoją przybrudzoną bielą i świeci pustkami. Poza mną, zaledwie kilku lokalnych turystów oddaje się w ramiona jego labiryntów, pogrążonych w rzadkiej dla Ghany ciszy i spokoju. Tuż za starymi murami życie toczy się zwyczajnym leniwym afrykańskim rytmem. Gigantyczny rybacki port choć barwny to bucha smrodem i straszy swoim zanieczyszczeniem. Zaśmiecona plaża obudowana osiedlem drewnianych miniaturowych chałupek, przykryta warstwą śmieci, upstrzona  łodziami, pełna ludzi, zwierząt domowych, ruchu i zgiełku uderza swoją autentycznością i swojskością. My turyści nie zmieniamy tu krajobrazu tak jak dzieje się to w innych, turystycznych zakątkach świata, jesteśmy tylko cichymi obserwatorami afrykańskiej rzeczywistości, wciąż tak uparcie odpornej na procesy globalizacji.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz