Cape Coast dzieli od Elminy
kwadrans drogi samochodem. Złapana na przysłowiowego stopa taksówka (w Afryce
każdy pojazd jest taksówką jeśli tylko jest taka potrzeba) sunie ciągnącą się
wzdłuż wybrzeża, smaganą wiatrem i solą drogą, która po chwili wpada w wir
rozgrzanego miasta wprost do paszczy lwa – na centralny market. Zapach
suszonych i świeżych ryb wisi w powietrzu niczym UFO. Kobiety w pstrokatych i
korowych, fantazyjnie upiętych chustkach bądź gigantycznych słomianych kapeluszach
siedzą przy swoich mikro-straganach, ożywione rozmową lub pogrążone we śnie,
jaki dopada tu wielu, w chwili najgorszego upału. Inne sprzedawczynie krążą ulicami
ze swoimi stoiskami umiejscowionymi na głowie, których to ciężar z pewnością
każdego białego przybysza wcisnąłby w ziemię lub złamał w pół.
Odgłosy miasta cichną w murach
największego w Ghanie zamku – Cape Coast Castle, który ze skalistego nadbrzeża
góruje nad miastem, przypominając smutne czasy niewolnictwa, kiedy to powstał. Niegdyś
pełniący rolę miejskiego marketu, gdzie złoto, jedwab, przyprawy, tkaniny i
niewolnicy obierali kurs w nieznane obecnie, stanowi zabytek UNESCO. Udaje mi się
namówić ochronę by wpuścili mnie mimo zamknięcia obiektu, dzięki czemu cieszę
się nim w spokoju i samotności, przy dźwiękach magicznych i hipnotycznych bębnów,
których właściciele dają koncert u podnóża murów i z widokiem na burzową chmurę uczepioną linii horyzontu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz