Koczkor to duża wieś z głównym wybetonowanym placem, obszytym
szlaczkiem postsowieckich pawilonów, jakie szczerzą zęby komunizmu.
Z każdej strony świata pikują nad głowami górskie szczyty, które
w przeddzień naszego przyjazdu przypudrował wczesny śnieg, chociaż
podnóże wciąż mieni się złotą paletą jesiennych barw. Taki duet
wprost zapiera dech w piersiach, zwłaszcza, gdy w tle wiszą na niebie
stalowe złowrogie chmury.
Dzieje się tu nadzwyczaj niewiele. Przy nakrytych ceratą stołach w obskurnych knajpach leje się wódka zagryzna loklaną przekąską. W jedynym barze przygrywają szlagiery z lat 80-tych. Przed budynkiem szkoły wisi chmura dzieciecych okrzyków i pisków. Market zalany chińskim badziewiem na szczęście oferuje tez specjały kulinarne w wersji eko i bio w tym goracy chleb z pieca Tandor.
Dla nas Koczkor to punkt startowy podróży do najbardziej niezwykłego miejsca Kirgistanu - Song Kol. Z trudem organizujemy leciwą Ładę z napędem na cztery koła i wraz z jej kierowcą ruszamy w górę z nadzieją na znalezienie ostatnich jurtów na wysokogórskich halach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz