2 lutego 2013

    Koczkor to duża wieś z głównym wybetonowanym placem, obszytym szlaczkiem postsowieckich pawilonów, jakie szczerzą zęby komunizmu. Z każdej strony świata pikują nad głowami górskie szczyty, które w przeddzień naszego przyjazdu przypudrował wczesny śnieg, chociaż podnóże wciąż mieni się złotą paletą jesiennych barw. Taki duet wprost zapiera dech w piersiach, zwłaszcza, gdy w tle wiszą na niebie stalowe złowrogie chmury. 



        


       Dzieje się tu nadzwyczaj niewiele. Przy nakrytych ceratą stołach w obskurnych knajpach leje się wódka zagryzna loklaną przekąską. W jedynym barze przygrywają szlagiery z lat 80-tych. Przed budynkiem szkoły wisi chmura dzieciecych okrzyków i pisków. Market zalany chińskim badziewiem na szczęście oferuje tez specjały kulinarne w wersji eko i bio w tym goracy chleb z pieca Tandor.





        Dla nas Koczkor to punkt startowy podróży do najbardziej niezwykłego miejsca Kirgistanu - Song Kol. Z trudem organizujemy leciwą Ładę z napędem na cztery koła i wraz z jej kierowcą ruszamy w górę z nadzieją na znalezienie ostatnich jurtów na wysokogórskich halach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz