Moje marzenia podróżnicze zmieniały się przez lata rosnąc w
odległościach i wysokościach, skali trudów podróży czy niedostępności miejsc,
kierując się ku większej autentyczności i
małej popularności kierunków.
Dlatego leżący zaledwie 1100 km od Bieguna Północnego Svalbard pozostawał od dawna na
liście „must see” , której wyszła naprzeciw doskonała promocja lotnicza. Bilet
leżał w szufladzie od października, by ujrzeć na światło dzienne dopiero ponad
pół roku później - w maju. Gdy tu
wszyscy wyciągali już sandałki, ja z plecakiem zapakowanym odzieżą termiczną i zimową, uzbrojona w
puchówkę i solidne buty ruszyłam do nadzwyczaj upalnego jak na tą porę Oslo by
dalej złapać mało oblegany samolot na
Spitzbergen.
Gigantyczne połacie bieli jeszcze długo przed lądowaniem
zwiastuje surowe powitanie. Mikroskopijne lotnisko jest jedynym oknem Svalbardu
na świat nie licząc portów morskich . Pierwszy
powitalny uścisk Arktyki jest lodowaty i wietrzny. Jeden autobus
kursujący po wyspie zabiera wszystkich przyjezdnych i rozwozi pod drzwi zaledwie
kilku hoteli, pensjonatów czy hosteli. Kilka ulic, jeden główny plac i market,
szkoła i uczelnia, jedno muzeum i kolorowe chałupy a przed nimi stojaki na narty i zaparkowane snowmobile,
czyli śnieżne skutery, które są podstawowym , niemalże wyłącznym środkiem
transportu lądowego. Samochody można zapewne policzyć na palcach dłoni. Oto
całe Longyearbyen – stolica Svalbardu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz