29 maja 2015


Moje marzenia podróżnicze zmieniały się przez lata rosnąc w odległościach i wysokościach, skali trudów podróży czy niedostępności miejsc, kierując się ku większej autentyczności  i małej popularności kierunków.
Dlatego leżący zaledwie 1100 km od Bieguna  Północnego Svalbard pozostawał od dawna na liście „must see” , której wyszła naprzeciw doskonała promocja lotnicza. Bilet leżał w szufladzie od października, by ujrzeć na światło dzienne dopiero ponad pół roku później - w maju. Gdy  tu wszyscy wyciągali już sandałki, ja z plecakiem zapakowanym  odzieżą termiczną i zimową, uzbrojona w puchówkę i solidne buty ruszyłam do nadzwyczaj upalnego jak na tą porę Oslo by dalej złapać mało oblegany  samolot na Spitzbergen.

Gigantyczne połacie bieli jeszcze długo przed lądowaniem zwiastuje surowe powitanie. Mikroskopijne lotnisko jest jedynym oknem Svalbardu na świat nie licząc portów morskich . Pierwszy  powitalny uścisk Arktyki jest lodowaty i wietrzny. Jeden autobus kursujący po wyspie zabiera wszystkich przyjezdnych i rozwozi pod drzwi zaledwie kilku hoteli, pensjonatów czy hosteli. Kilka ulic, jeden główny plac  i market,  szkoła i uczelnia, jedno muzeum i kolorowe chałupy  a przed nimi stojaki na narty i zaparkowane snowmobile, czyli śnieżne skutery, które są podstawowym , niemalże wyłącznym środkiem transportu lądowego. Samochody można zapewne policzyć na palcach dłoni. Oto całe Longyearbyen – stolica Svalbardu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz